dziękuję




Dziękuję, że mogę.

Dziękuję, że mogę przejrzeć na oczy tak po prostu, bez skrajnie bolesnych doświadczeń śmierci, szpitala, bycia pod mostem, etc. Że tylko przeszłam terapię odwykową, wspólnotę AA, niemożność pojechania na wakacje, kupienia ciuchów, kosmetyków ani kawy w kawiarni oraz samotność.
Że moi rodzice i brat są w miarę zdrowi, że mieszkam w ślicznym mieszkaniu i mam komputer, na którym piszę te słowa. Że jest mi ciepło i bezpiecznie i nie muszę być głodna, bo zawsze mogę pojechać do rodziców na moim kochany pięćdziesięcioletnim rowerze i dostanę obiad albo sama sobie zrobię. Dziękuję, że mam mamę i tatę i brata.
Dziękuję przede wszystkim Boże, że dałeś mi to życie, dałeś mi to ciało i ten sen. Te wszystkie wady zalety i inne, te marzenia, pragnienia, obawy i niezręczności. Że dajesz te doświadczenia, że przelewają się wciąż, choć tyle lat pragnęłam ciszy. pustki i spokoju.
Skąd się tu wzięłam? - pytałam.
Nie chcę tu żyć - płakałam.
Dlaczego mam tego doświadczać wszystkiego?
Nie chciałam...tak bardzo nie chciałam.

Aż pojęłam i się zamknęłam :)

Dziękuję Boże.

posłuchaj

Nie to chciałam powiedzieć. Chciałam napisać, że dokopałam się do pierwszego wspomnienia marzenia, które poparte muzyką i obrazami i codziennymi zabawami lalką barbie zakodowały się we mnie głęboko na lata. miałam ich kilka, może sześć, gdy co sobotę oglądałam serial Tajemnica Sahary, z nieziemską muzyką Ennio Morricone. Potem moja piękna lalka barbie będąca ekstensją mnie samej za kilka(naście) lat stawała na szczycie monumentalnej góry (dookoła piaski Sahary po horyzont) i śpiewała tę najsmutniejszą pieśń tęsknoty... za Oblubieńcem. Śpiewała i śpiewała, tchu nie brakowało jej. Potem o niej śpiewały też Czerwone gitary, wychwalając jej piękne oczy w zastanowieniu komu je odda. A ona kochała Jednego. Tęskniła tylko do Niego. Niego, którego NIE BYŁO. Którego nigdy nie było, choć ona czuła go tak dotkliwie. Więc stała na tej górze i śpiewała, piękna i wyniosła. Nietknięta. A potem wracała do różowego domku, z pięknymi meblami i różowego kabrioletu, któremu świeciły się światła, gdy wsiadała. A w różowym domku (z ogródkiem okalanym białym płotem) był też Ken, piękny i gładki. I ona z nim bawiła się w ten dom. i jeździła tym samochodem. Ale jej serce było za horyzontem.
Potem jej się kilkakrotnie wydawało, że trafiła na Niego. Że widziała Go. Że to On. Więc otwierała swoje serce od razu i całkowicie, dając całą siebie, bo nic więcej nie miała. I kochała. Kochała z całych sił. Aż, raz za razem, orientowała się, że to nie On. To NIE ON. On jest gdzie indziej.
I dalej śpiewała swą pieśń tęsknoty przeszywającą (ją) na wskroś. Może coraz ciszej, tańczyła w klubach, zwodziła wzrokiem, uwodziła. Sprawdzała. Czy to On.
Wiedziała, że On gdzieś Jest. Że JEST. Wiedziała to pomimo tylokrotnego rozczarowania. Zostawiała i była zostawiana. Słabła. Nikła. Zamykała w sobie. Ginęła. Umierała. Więdła, usychała i gniła.

Gdzie jesteś?

Ayeka?

Poddała się.

Przestała szukać. Poprosiła o pomoc.

Zawołała Go.

- Proszę, pomóż. Nie wiem co robić. Nie umiem, nie wiem jak. Nie dam rady sama. Pomóż, proszę, błagam.

I pomógł. Przyszedł, wskazał. I był. Ciągle zapominała, że Jest. Ciągle wracała, gubiła się i wątpiła. Ale On pojawił się, choć go nie zobaczyła. Zniknęli wszyscy inni. Nie było nikogo.

A ona umilkła. Przestała śpiewać. Nie wiedziała już jak. Nadal tęskniła. Ale czuła Jego Obecność gdy tylko sobie na to pozwalała. By być cicho. Cichutko. By rozluźnić się.

Gdy zostawała sama, opuszczając siebie.

Komentarze

Popularne posty